niedziela, 23 marca 2014

Mój pierwszy bieg ultra - 55km "W poszukiwaniu wiosny"


Na wstępie trzeba się przyznać, że nie był to najlepszy pomysł z robieniem takiego biegu właśnie w tym momencie moich startów, możliwości czy przygotowań. To, że nie jestem na coś takiego przygotowany wiedziałem. Jednak osoby tak uparte jak ja, słabo przyjmują racjonalne głosy i pewnych rzeczy muszą doświadczyć na własnej skórze, żeby sie przekonać. Tak też się stało, trasa sprowadziła mnie do parteru. Myślałem że pokonam ją dużym wysiłkiem, ale w dobrym stylu. Niestety końcówka wyglądała jak w znanym filmiku "idę, nie idę".

 

Pobudka o 6:30. Wszystko co potrzebne przygotowałem dzień wcześniej, więc tylko szybkie śniadanie i marsz na SKM-kę. Po dłuższej chwili czekania dojeżdżam do stacji Sopot Kamienny Potok, lokalizuję początek szlaku czerwonego i w drogę. LINK do strony nt. szlaku.



Znaki wskazują, że do mety dzisiejszego odcinka mam 54,5km. Nastawienie jest pozytywne, pomimo dziwnie obolałych nóg. Od poniedziałku do soboty trenowałem tylko 2 razy wiec powinieniem być świeży, ale pewnie czuje w nogach jeszcze zeszły tydzień. Nie wróży to najlepiej przed taką trasą.
Początkowo szlak leci między domami. Zanim jednak znajdę sie w administarcyjnym rejonie Gdyni biegnę przez rezerwat przyrody "Łęg nad Swelinią". Znaki urywają sie w okolicach osiedli Bernardowo i Wielki Kack. Jak sie dalej okazuje to taka miejska tradycja. Następny taki miejski odcinek to okolice Chwarzna, gdzie też nie ma oznaczeń.



Zanim tam dotrę zaliczam bardzo przyjemny odcinek w rezerwacie Kacze Łęgi. Z Chwarzna czeka mnie długi leśny odcinek, ponad 15km w górę i w dół po ścieżkach. Tutaj szlak raz jest oznaczony, a raz na rozwidleniu dróg nie wiadomo gdzie skręcić. W ogóle te biało- czerowone znaki Szlku Wejherowskiego sprawiają wrażenie jakby malował je pijany leśnik. Widać, że w wielu miejscach były poprawiane, nie mogę jednak zrozumieć po co część z nich zoostała zamalowywana by za kilkadziesiąt metrów dalej namalować nowy znaczek na innym drzewie.



Po 3h docieram na 25km, nie jestem więc jeszcze nawet w połowie. Zmęczenie określiłbym na średnie, jak się niedługo okaże "ściana" była już blisko. Z tego miejsca udaje się w stronę Bieszkowic, oganiam się od psów, które towarzyszą mi kilka razy na całej trasie, ale o tym później. Za Bieszkowicami zaczyna się potencjalnie przyjemny odcinek, pełen jezior, których brzegi są tak płaskie, że wydaje się jakby chciały z nich wyjść. Po drodze mijam Jeziora: Zawiat, Bieszkowickie, Wygoda, Płasznik i Borowo. Pięknie wyglądają ukryte wśród lasów, z taflą wody gładką jak lustro, na którym jedyne rysy to startujące w popłochu kaczki.



Ten odcinek nie jest dla mnie niestety sielanką. Zaczynam być coraz bardziej zmęczony, miejscami przechodzę do marszu, staram się dużo pić i jeść na zapas chociaż od 30km czuje ból brzucha i lekkie mdłości. Jakoś udaje mi się dotrzeć do szosy z Wejherowa do Nowego Dworu. W tym miejscu mijam dystans maratonu, fakt że docieram tu po 5h i 20min. od startu utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem wybierając dopiero czerwiec na maratoński debiut. Wprawdzie pagórkowaty teren, jedzenie i picie "z plecaka", a także kilka innych niedogodności nie sprzyjają biciu rekordów, mimo wszystko mogłem to zrobić nieco szybciej.



Chociaż do mety zostało 12km, to ten ostatnio odcinek zajmuje mi 1h i 20min. To tylko pokazuje jak byłem zmęczony. Probowałem ratować się żelem energetycznym i snickersem, które pomagały tylko na chwilę.
Czas biegł niemiłosiernie wolno, tak samo wolno ubywały kolejne metry. Bieg przeplatałem marszem, bo ból w nogach był już spory, nie taki nie do wytrzymania, ale mocno dyskomfortowy. A ja nie jestem przyzwyczajony do tego, że czegoś nie mogę zrobić. "Ja robię wszystko co chce i jak chce". Ten pyszałek we mnie dostał jednak na tyle mocno w kość, że trochę się uspokoił. Ostatecznie docieram do pierwszych zabudowań Wejherowa. Wizyta w sklepie, zdjęcie przed dworcem, mogę się przebrać i czekać na SKM-kę w stronę Gdańska. Udało się! Poznałem jak jeszcze jestem słaby i jak długa droga do dobrego biegania. Ukończenie trasy daje jednak nadzieję, że co by się nie działo to łatwo się nie poddam. Mały sukces.



Trasa czerwonego szlaku Wejherowskiego jest dość ciekawa. Pomimo że przebiega przez kilka terenów zabudowanych (ja osobiście tego nie lubię, ale dla kogoś może to być plus co do skrócenia wycieczki lub wizyty w sklepie), jest również na tyle dzika, że można zakosztować obcowania z przyrodą. Mijane po drodze jeziora wyglądały bardzo zachęcająco i warto by było kiedyś spróbować w nich kąpieli.
Technicznie szlak nie jest bardzo trudny. W pierwszej połowie składa się głównie z małych zbiegów i podbiegów. Druga część jest raczej płaska. Miejscami trakt jest piaszczysty co utrudnia poruszanie się na rowerze, mimo to na trasie spotkałem kilku rowerzystów. Powalone drzewa to też standard.
W oczy rzuca się duża eksploatacja tych terenów przez leśników, ale też przez okolicznych mieszkańców. Wycinka drzew jest normą w zasadzie na każdym etapie szlaku (oprócz rezerwatów). Jeziora też nie uchroniły się od ingerencji człowieka.
Oznaczenie trasy w większości jest do przyjęcia, występuje jednak kilkanaście miejsc gdzie trzeba skręcać w ciemno w jedną z odnóg, żeby dopiero po kilkuset metrach przekonać się czy jesteśmy na dobrej ścieżce. Mapa na niewiele się wtedy zdaje, bo nie wiemy gdzie dokładnie w gąszczu leśnych dróg się znajdujemy. Dodaje to pewnego smaczku całej wycieczce, deprymuje gdy chce się trasę pokonać jak najszybciej.

Na trasę wziąłem pakunek o wadze ok. 5kg. Niby niewiele, ale biegnie się znacznie trudniej z czymś takim na plecach. Wczoraj nie odczuwałem zmęczenia w tej okolicy, dzisiaj jak to piszę, barki dają o sobie znać. Zabrałem ze sobą 2,5l izotoniku, który wystarczył w zasadzie "na styk". Po drodze zjadłem 2 snickersy, 50g żelków, 100g rodzynek i 20g żel energetyczny, który "wchodził" najlepiej ze wszystkich tych przekąsek, pomimo że "wciągnąłem" go pod koniec trasy, kiedy miałem ciągłe mdłości. Oprócz tego w tobołku była mapa, kilometraż trasy, kurtka p-deszczowa, pieniądze, legitymacja, suszone morele i rodzynki.

Nie mogę nie wspomnieć tu o kilkunastu sytuacjach, gdy byłem goniony przez ujadające psy. Dla mnie jest to zmora, która na szczeście jeszcze nie śni mi sie po nocach, ale znacznie zmniejsza przyjemność z biegania. Nie darzę czworonogów zbytnią miłością ze względu na doświadczenia z dzieciństwa, dlatego argumenty "pan się nie boi, on nie gryzie" niezbyt mnie przekonują. Jeśli więc czyta mnie jakiś miłośnik tych zwierząt to prosiłbym o uwzględnienie, oprócz komfortu czworonogów, również komfortu osób, którym przyjdzie z nimi spotykać. Jeśli spacerujesz z psem bez smyczy to przynajmniej na czas mijania się z biegaczem przytrzymaj swojego zwierzaka (90% psów kompletnie nie reaguje na słowne komendy właścicieli). Jeśli Twój pies jest agresywny ("on tylko szczeka") wobec obcych, zamknij bramę swojego domostwa, niech nie gania za "intruzami" przez pół wsi.

Cała przygoda skończyła się pozytywnie. Nie mam kontuzji, a dzisiaj jestem w stanie normalnie chodzić ;) Nauczyłem się czegoś w temacie długich biegów, wiem jaki ból może towarzyszyć takim trasom. Daje to motywację do dalszego rozwoju, pokonywana własnych barier. W dodatku była to dobra (jedna z ostatnich) okazja do poznania okolic między Trójmiastem a Wejherowem. Jedyny minus całego przedsięwzięcia jest taki, że biegłem sam. Czasem tak trzeba, żeby przekonać się o własnych słabościach ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz